kolejny artykuł o drodze do Zaratusztrianizmu. Osobista prawdziwa wypowiedź jednego z naszych behindów. Była to długa droga…
Jestem potomkiem dwóch starych rodów
polskich, po kądzieli moi przodkowie z Podlasia pieczętowali się
herbem „Prus II wilcze ,kosy”, a po mieczu ród mój z Mazowsza i
Małopolski, był od końca XVII wieku chłopski, choć na Mazowszu
jeszcze za Jana Kazimierza szlachecki. Co by nie mówić obie linie
siedziały w Polsce od dawien dawna i przodków z Persji czy
tatarzynów jak dotąd nie znalazłem. Rodziny z różnych linii
katolickie, choć jedna z pra, pra, rpa być może miała antenatów
w żydowskich frankistach, ale ci jak wiadomo zbiorowo przeszli na
katolicyzm. Skąd więc zaratusztrianizm?
Ano w domu atmosfera
religijna i w rodzinie była nacechowana wielką otwartością i
tolerancją, a także ciekawością innych religii. Ojciec był z
jednej strony komunistą, a z drugiej trochę gnostykiem i
ezoterykiem. Nikt w domu nie nakazywał chodzenia do kościoła, to
była indywidualna sprawa, choć oboje z siostrą zostaliśmy
ochrzczeni. Matka choć katoliczka, wiele czytała o religiach Indii.
Środowisko przyjaciół obfitowało również w ciekawe postaci,
artystów, architektów,psychologów, a na spotkaniach ja z siostrą
słuchaliśmy dysput i opowieści egzotycznych, z najróżniejszych
dziedzin. W bibliotece poza pismem Starego i Nowego Testamentu, stały
Upaniszady i Atma Bodha, wszystkie mitologie Parandowskiego, obok
dzieł Swedenborga i Marksa, a do tego książki sprzed II wojny
światowej o jodze i medytacji. W miarę dorastania kolejne lektury
budziły moją fascynację wschodem, a szczególnie buddyzmem i
Adwaitą Wedantą. Sam zacząłem ćwiczyć jogę mając 12 lat pod
kierunkiem dziadka, który miał w tej dziedzinie praktykę.
Punktem zwrotnym był pewien grudniowy ponury dzień. W
Gdańsku na ulicach pojawiły się czołgi wytoczono przeciwko
robotnikom, a milicja i wojsko urządziły rzeź protestujących. W
czułem, że dzieje się coś okropnego, dla szesnastolatka skończyło
się bezmyślne, sielankowe dzieciństwo. W tej napiętej atmosferze
czytałem kupiłem trylogię Tolkiena „Władca Pierścieni”. Z
zapartym tchem, nie śpiąc przeczytałem do siódmej rano pierwszy
tom. To było jak błysk, wstrząs zło zostało nazwane, uosobione
jako moc straszliwa i potężna tocząca okrutny bój z siłami
dobra. Jak w lustrze pod wpływem Tolkiena ujrzałem Imperium zła za
wschodnią granicą Polski, orków z ZOMO, zdrajców Sarumanów, i
tych nielicznych dunedainów toczących zdawało by się beznadziejny
bój z siłami ciemności. Zdałem sobie sprawę trochę intuicyjnie,
że zło jest czymś realnym, w naszym świecie i trzeba z nim
walczyć. To prowadziło z kolei doprowadziło mnie do działań
konspiracyjnych.
I wtedy pojawił się mój pierwszy szlachetny nauczyciel. Mieczysław Cena, przyjaciel rodziców żarliwy katolik, mistyk i egzorcysta, ale paradoksalnie ścierający się z kościołem, ponieważ zarzucał polskiemu katolicyzmowi tępą katechizację i rytualizm, pozbawiony głębszego i prawdziwego życia duchowego. Był przy tym znawcą jogi i medytacji chrześcijańskiej, indyjskiej i sufickiej. Nie widział, niczego złego w praktykowaniu jogi, czy medytacji rodem ze wschodu, wręcz odwrotnie rozbudował moje umiejętności i pogłębił moje indyjskie techniki medytacyjne, włączając w to doświadczenia Ignacego Loyoli i innych mistyków chrześcijańskich. Nie lekceważył absolutnie zła i w tej dziedzinie był heretykiem, bo uważał, że dobry bóg nie stworzył szatana. Śmiał się że jest trochę, Manichejczykiem. I tak doszedłem do ideii Dualizmu.
Nie przypadkiem na pierwszym roku studiów na wydziale filozofii wybrałem pracę semestralną o filozofii Katarów francuskich. Tu zjawił się mój drugi nauczyciel: Jerzy Propopiuk wybitny polski tłumacz Junga, antropozof i gnostyk. Dzięki niemu uzyskałem dostęp do książek w Polsce rzadkich, albo zakazanych przez komunistów. Jerzy wprowadził mnie w świat gnozy i antropozofii, także nauk hermetycznych. Długie rozmowy i wykłady Jerzego dały mi bezcenną wiedzę o różnych nurtach duchowości. Zacząłem się trochę skłaniać ku manicheizmowi, który wywodził się także zaratusztrianizmu. Zapaliła mi się wtedy jednak pierwsza czerwona lampka, manicheizm był ponurą wizją materialnego świata, gdzie materia jawiła się jako coś potwornego. To mi nie pasowało do piękna świata logicznie i intuicyjnie. Również, okultyzm Bławatskiej, Gurdżijewa i Crowleya ujawnił deformacje myśli dualistycznej. Okazało się, że ci zachodni piewcy wschodu w wielu sytuacjach kłamali, posługiwali się mistyfikacją i tworzyli nowe zachodnie kulty nie mające dużo wspólnego, ze starożytnymi przekazami.
W tym czasie również, w Polsce
rozpoczęła się percepcja New Age. Było śmiesznie, przestano się
wyśmiewać ze mnie, że medytuję, że jadę na phołę, do
buddystów, joga stawała się modna, wszyscy czytali Tolkiena i
Krisznamurtiego. Nowo nawróceni z entuzjazmem prezentowali swoje
poglądy stanowiące łatwą do pojęcia papkę złożoną z różnych
pomysłów religii świata. Płytkie to było i naiwne, ale szczere i
entuzjastyczne. Jerzy się cieszył z ruchu, ja jakoś szybko
zacząłem być sceptyczny. Pozostałem przy swoim indywidualnym
dualizmie, który z braku literatury zaratusztriańskiej był swoistą
kombinacją manicheizmu, gnozy i zaratusztrianizmu. Cały czas poza
medytacjami czytałem kolejno Tao te king, Rumiego o sufizmie,
literaturę talmudyczną, Lao Tse, potem hunę de Longa, Castanedę i
Gitę… Chciałem wszystko sprawdzić na własnej skórze.
Studiowałem całkiem niemodne wtedy praktyki szamańskie a w kilka
lat potem uczyłem się takich praktyk od Tuaregów na Saharze.
Ciekawe bo wszędzie znajdowałem elementy dualizmu, nawet w
konceptach buddyjskich. Był to czas głębokich doznań mistycznych
i rytuałów, które z pozoru dawały odpowiedź na wszystkie
pytania. Jednakowoż coraz bardziej irytowały mnie wszystkie
synkretyzmy, i dziwaczne klejenie starych praktyk. Logika i
racjonalizm sprawiały, że to było dla mnie nie do
przełknięcia.
Kiedy eksplodowała wolność w 1989 roku, w
Polsce z opóźnieniem rozpoczęła się era sukcesów nowej
duchowości, ale w odróżnieniu do pierwszej fali New Age stała za
tym kasa i wielkie pieniądze, to już zaczynała się epoka Osho,
Songjala, buddyzmu tybetańskiego, tantry seksualnej, Capry i białych
góru z Ameryki. Nie było w tym już naiwnej szczerości
początkowego New Age. Zacząłem się od tego dystansować. Nowi
buddyści okazali się fanatykami swojej releigii, panie słuchały z
rozwartymi ustami bełkotu modnych mistrzów ze wschodu, których
miernota przewyższała drobne świństewka Krisznamurtiego. W wiele
lat potem usłyszałem o łajdactwach ukochanego obecnie w Polsce
Osho, ale już w połowie lat 90-tych miałem wyrobione zdanie o tej
nowej fali duchowej. Późniejsze spotkanie z Martynem Kahrudersem
skompromitowało w moich oczach ostatecznie to co nazwano Huną.
Warsztaty tantryczne w nowoczesnym wydaniu ukazały mi prymityw i
skalę psychomanipulacji takich praktyk. Pod pozorem dostosowania
koncepcji wschodnich do odbiorcy zachodniego, i unowocześnienia
przerabiano wszystko co się da.
Utwierdzało mnie to tylko w moim
samotnym zaratusztrianizmie i jak patrzę z perspektywy czasu,
dobrze, że zachowałem dystans wobec tego całego bałaganu. Idee
zostały spłaszczone, zdeformowane, byle szybciej sprzedać i za
coraz większą kasę. A religię, religię traktowano jako źródło
wszelkiego zła, znowu przestałem być modny, bo bąkałem o Bogu,
etyce, moralności. A tu okazało się, że zła nie ma, że nikogo
nie wolno oceniać, że nie ma czegoś takiego jak prawda, moralność
to wraz z etyką tylko umowa społeczna, ego trzeba zwalczać, być
wdzięcznym, myśleć pozytywnie, być uważnym i żyć w tu i teraz,
a logika, prawda, uczciwość stały się passe! A to wszystko w
sosie wszechogarniającej miłości, wolności i wyzwolenia z
systemu. Mało tego, każde łajdactwo zaczęto tymi metodami
tłumaczyć. Przeszłość i przyszłość zniknęły na korzyść
wielkiego konsumpcyjnego bierz co chcesz. Po drugiej stronie tego
spektrum był fanatyzm katolicki w ludowym Toruńskim wydaniu.
Katastrofa!
Ze swoim zaratusztrianizmem byłem samotnym
wilkiem, wyśmiewanym: acha , no tak, ale to religia, mówiono, albo
gdy wspomniałem buddystce od lamy Ole o emanacjach Ahura Mazdy,
dziewczę wydęło usta i z absolutną pewnością rzekło: to są
właśnie te omamy, złudzenie, samsara, a potem pokiwała z
politowaniem głową i kontynuowała wypowiedź, no cóż jak chcesz
wierzyć w takie bzdury to twoja sprawa!
Ja sam nie jestem
najlepszym człowiekiem, wiele krzywdy wyrządziłem ludziom z powodu
pychy, głupoty, pożądania, chorej ambicji. Ale wstydziłem się
swoich upadków wiedziałem, że robię coś złego i starałem się
błędów nie powtarzać. Nie umiałem się jednak nigdy skutecznie
oszukać i nazwać podłość drobnostką, czy uczynkiem zgoła
dobrym. Nie dopadł mnie drudż, kłamca. Nigdy też katolikowi nie
powiem: Twoja wiara to bzdura, omam, złudzenie.
W 2016 roku
nagle trafiłem na polskich zaratusztrian, jak ulga. Wreszcie mogłem
liczyć na wejście w społeczność, możliwość rozmowy i
sprawdzenie jak się czuje ktoś kto świadomie wymawia wyznanie
wiary Frawarane. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że
wybieram drogę słuszną, aczkolwiek nie jedyną możliwą.
Wiedziałem już, że moja religia nie ma absolutnego monopolu na
prawdę, że muszę wzmocnić myślenie racjonalne i pozbyć się
resztek hipokryzji, złości, a także przyjąć niewygodne
konsekwencje wiary. Półtoraroczne przygotowania tylko utwierdziły
mnie, że to słuszna i rozumna decyzja i kiedy mobad Kurosz zapytał
mnie czy świadomie chce pójść drogą Zaratusztry, szczerze
powiedziałem, chcę.
Czy czuję się jakiś przez to lepszy.
No nie, ale lepiej mi się rozmawia z bogiem, wyzbyłem się pogardy,
złości, stalem się wyczulony na kłamstwo i nieszczerość, a w
gathah Zaratusztry znajduję coraz więcej mądrości i myślę, że
to tak samo jak wnikliwe czytanie ewangelii, czy kazania buddy z
Benares, albo zwrócenie uwagi na to co Bhagawad Gita mówi o różnych
drogach do wyzwolenia. Wzrósł mój szacunek dla innych religii,
prawdziwych szamanów i adwajtystów, ale nauczyłem się odróżniać
nowoczesną i starożytną ściemę od prawdziwej głębokiej wiary.
Utwierdziłem się również w przekonaniu, że to nie religia jest
źródlem zła czy jej brak, ale nasza indywidualna decyzja czy
wybieramy dobre myśli i uczynki, czy też dajemy się podpuścić
złu i wybieramy myśl najgorszą, kłamstwo i ścieżkę podłości
dla osiągnięcia korzyści dla siebie. Jestem szczęściarzem
zarówno kiedy wierzę i wtedy kiedy wątpię. Staram się być choć
troszkę lepszym człowiekiem, mimo że nie zawsze mi to wychodzi.